wtorek, 5 sierpnia 2014

1-3.08.2014r. (piątek-niedziela)

           Kolejny weekend mam za sobą. Znowu spędzony wyjątkowo pod kilkoma względami.

Wyjątkowy był bo to prezent urodzinowy Ziemona.
Wyjątkowy był bo to pierwszy "męski wypad" z Ziemonem.
Wyjątkowy był bo pierwszy raz byłem w Drawieńskim Parku Narodowym.
Wyjątkowy był bo pierwszy raz spływałem Drawą.
Wyjątkowy był bo pierwszy raz zaliczyłem capsize.

Ale od początku. W czwartek wieczorem zawitali do nas goście - Lu&Ziem. Już sam przyjazd do nas był dla Ziemowita niespodzianką. Wychodząc z domu w Warszawie nawet nie wiedział dokąd zmierzają. Powoli sytuacja się wyjaśniała, bo kiedy wsiedli w PolskiegoBusa  widniał na nim napis "Poznań". Ale sytuacja dalej nie była jasna bo przyjęliśmy strategię, że zostawiamy Ziemonom wolną chatę a my jedziemy do Krakowa. Później naszą historię zmodyfikowaliśmy o istotny fakt, że ciocia Lu i wujek Ziemowit zostają, żeby opiekować się Zojką.
Rano pobudka, śniadanie i wręczenie Ziemowitowi kolejnego urodzinowego prezentu: racji żywnościowej składającej się z : zupy pho, zupki chińskiej, paprykarzu szczecińskiego oraz czekolady. W oku Ziemona pojawił się błysk, ale dalej nic nie było wiadome. Oznajmiłem mu jedynie, że nastąpiła zmiana planów i zamiast z Anulką, wyjeżdżam z Ziemonem. Przygotowane odpowiednio wcześniej niezbędne rzeczy na nasz wyjazd ukryłem w schowku, więc chwyciliśmy po torbie do ręki i wyszliśmy z domu....do garażu. Tam czekał już na nas motocykl uzbrojony w kufry. Przepakowaliśmy się i zdradziłem mojemu kompanowi, że do przejechania mamy jakieś 150 km. Po ponad 2h drogi przez urocze tereny dotarliśmy do Drawna znajdującego się w samym sercu Drawieńskiego Parku Narodowego. Na miejscu czekał już na nas zarezerwowany wcześniej kajak, więc znowu się przepakowaliśmy i ruszyliśmy w drogę.


Pierwszy dzień spływu dostarczył nam najwięcej wrażeń. Na początku pojawiły się czaple siwe, wiewiórka, zimorodki no i słynny capsize. Odcinek, którym płynęliśmy opisany jest w przewodniku jako wymagający z elementami rzeki górskiej. W rzeczy samej płynie się ciekawie, głównie dlatego, że cały czas trzeba manewrować między konarami drzew wystającymi z wody. Rzeka nie jest głęboka, kąpiący się w niej ludzie demonstrują nam, że woda sięga do kolan.
    Wsiadając do kajaka "zabezpieczyliśmy" nasz sprzęt. Ziemowit włożył swojego smartphona do reklamówki, a reklamówkę do kieszeni. Ja aparat owinąłem dziurawym workiem. Płynąc śmiejemy się, że jak byśmy zaliczyli glebę, to te nasze zabezpieczenia na niewiele się zdadzą...


Pierwszy postój robimy na wysokości kładki Konotop. Jest to stacja o tyle obowiązkowa, że głód już nam się daje we znaki a i piwo jakoś lepiej pije się na pewnym i twardym gruncie. Gotujemy wodę na ostatniego liofa, który został mi po zimowym ataku na Punta Penię w Dolomitach. Jest przeterminowany jedenaście miesięcy - ale smakuje wybornie. Do tego Gorzka Żołądkowa Czarna Wiśnia, cisza, spokój i nic więcej nie potrzeba. Szybko jemy, popijamy Czarną Wiśnię dla lepszego trawienia i ruszamy przed siebie, bo w miejscu startu dowiedzieliśmy się, że powinniśmy płynąć 6h do naszego dzisiejszego celu.


Przy kolejnym pokonywaniu konara stanęliśmy do niego bokiem - normalka - nic nadzwyczajnego. Błąd pojawił się jedynie w momencie próby odepchnięcia się od konara. Kajak przechylił się lekko na lewą stronę i silny nurt w ułamku sekundy zapełnił kajak wodą, przechylając go na bok. Obaj znaleźliśmy się pod wodą. Okazało się, że pod nogami nie ma dna! Ziemon ratuje w pierwszej kolejności telefon a ja aparat. Widzę tylko jak z prądem odpływa butelka z wodą mineralną i czapka.... Uśmiechy mamy od ucha do ucha. Jest niespodziewana akcja przysparzająca wielu emocji. Walka z rzeczami, które utknęły w kajaku pod silnym nurtem jak i walka z samym kajakiem napełnionym wodą. Endorfiny się uwalniają i nie przejmujemy się aż nadto zmoczonym sprzętem elektronicznym. Zawsze mogło być gorzej....


W  trakcie wywrotki puszka piwka, który była w kajaku uległa uszkodzeniu, więc musieliśmy spożyć to piwo jak najszybciej. Spakowaliśmy się na nowo i ruszyliśmy dalej przed siebie.


Po przepowiedzianych 6h dopływamy do celu - bazy namiotowej"Bogdanka". Mamy za sobą 1 km jeziora Dubie (inaczej Adamowo) i 18,3km rzeki Drawy. Kiedy wyciągamy rzeczy z kajaka, podchodzi  do nas dwóch kolesi witając banieczką domowej cytrynówki i tym samym zapraszają nas do ogniska.
       Grupa jest spora i po wypakowaniu się już na lądzie dołączamy do ichniejszego ogniska, żeby się trochę podsuszyć po wywrotce. Ponieważ razem z Ziemonem jako jedyni stoimy przy ognisku z przewiniętymi przez ramiona śpiworami, jesteśmy nazwani Rzymianami :) Moim zdaniem to bardzo trafne skojarzenie :) Suszymy karimaty, śpiwory, ogrzewamy się... Jest gitara, bębny, harmonijka, cytrynówka, "Czarna Wiśnia" i ogólnie miła atmosfera.


    Poranek oczywiście rozpoczynam od kawy. Uwielbiam ten moment. Na co dzień wstaję minimum godzinę przed wyjściem do pracy, żeby móc w spokoju napić się kawy. Daje mi to bardzo miły i spokojny początek dnia. Zjadamy z Ziemonem po puszcze szprotek, poprawiając je gulaszem angielskim i powoli się pakujemy. Przed nami już o wiele spokojniejszy odcinek rzeki. Plan jaki sobie założyliśmy, to dopłynąć za elektrownię wodną "Kamienna" i tam zabiwakować.
Rzeka jest spokojna, gdzieniegdzie pojawiają się wodne przeszkody, które tylko uatrakcyjniają nam spływ. Głód zaczyna nam powoli doskwierać więc zatrzymujemy się na konsumpcję czekolady "Jedynej". Daje nam ona energii na dłuższą chwilę. Następnie planujemy zatrzymać się na obiad w miejscu biwakowania o nazwie "Pstrąg", jednak ilość kajaków na brzegu oraz bardzo strome podejście zniechęca nas do przystanku. Płyniemy dalej. Niestety linia brzegowa nie za bardzo pozwala nam na wejście na stały ląd. Dopiero jakieś 2 km przed elektrownią wodną, Ziemowit wypatruje polanę, która nadawałaby się do rozbicia na niej obozu i w jej okolicy się zatrzymujemy.


      Mamy już plan na resztę pobytu, który nie był do końca jasny. Dzisiaj zadamy kajaki i pojadę do miasta po motocykl i na zakupy. W związku z tym na naszym przystanku obiadowym zjadamy po podwójnej porcji dania azjatyckiego (jakoś ta kuchnia azjatycka nam towarzyszy w naszej podróży).


Posileni, ruszamy dalej. Pierwszy raz płyniemy tak szerokim i prostym odcinkiem rzeki. Z jednej strony szeroko jak na autostradzie, z drugiej nurt jakiś taki niemrawy...ale jest przyjemnie. Cisza, spokój, Słońce świeci...relax pełną gębą! Dopływamy w końcu do "końca" rzeki - elektrowni. Zbliżamy się pod same jazy, bo w przewodniku znajduje się informacja o potrzebie przeniesienia kajaka na odcinku 100 m prawym brzegiem. Niestety nie widać ani pomostu ani jakiejkolwiek informacji dotyczącej przeniesienia kajaka. Jedynie na lewym brzegu widać miejsce, mogące być przenoską - podpływamy. Wciągamy kajak na brzeg i rzucam propozycję, że zanim ruszymy z kajakiem, przejdźmy się to 100 m i zobaczmy jak wygląda droga. Idziemy najpierw 100 m pod górę....później 200 m w bok....końca nie widać, ale pojawia się elektrownia i ludzie, więc Zimowit pyta o naszą przenoskę. Jest tak jak mówi przewodnik - po prawej stronie. Problem polega na tym, że jej nie widać, bo przysłania ją ogromne drzewo. Wracamy do kajaka, płyniemy pod sam koniec zapory i w krzakach odnajdujemy pomost. Szkoda, że lepiej nie jest to oznaczone, myślę, że dużo ludzi może mieć z tym problem. Ale nic to, wypakowujemy wory, przenosimy je o 100 m, wracamy po kajak i z kajakiem wędrujemy w dół. Do przepłynięcia pozostał nam jeszcze jakiś kilometr. W końcu dobijamy do brzegu. Zatrzymujemy się w miejscu biwakowym "Kamienna". Wciągamy kajak do góry, dzwonię po kierowcę, który ma przyjechać za 40 min, rozpakowujemy się i budujemy obóz. Kierowca - Robert - przyjeżdża z 10 min opóźnieniem. W niczym nam to nie przeszkadza, bo spokojnie się rozkładamy i zażywamy kąpieli w rzece. Wracam z Robertem do Drawna, zabieram motocykl z kempingu i jadę na zakupy spożywczo-monopolowe. Po niecałej 1,5 h jestem już z Ziemonem. Jem kiełbika z ogniska popijając setą cytrynówki i zimnym piwkiem. Na naszym polu biwakowym jest generalnie pusto. Para Niemców z trójką dzieci, ojciec z dwoma synami (których spotkaliśmy na wcześniejszym biwaku) i my a miejsca dla całego wojska! Wieczorem dojeżdża jeszcze na rowerze Weronika, która jedzie z Poznania nad morze. Częstujemy ją piwkiem i karmimy zupą chińską - niestety nie mamy nic więcej do zaproponowania.


Miejsca biwakowe w Drawieńskim Parku Narodowym są super przygotowane. Trawa jest równo ścięta, są wyznaczone miejsca do palenia ognisk oraz duże ilości drewna, są wiaty ze stołami, śmietniki, toi-toi z wodą i porządkiem w środku. Jest naprawdę przyjemnie i wszystkim lubiącym taką aktywność zdecydowanie polecam Drawę. Całą rzeka to kilkudniowy spływ włącznie z odcinkiem przez poligon wojskowy, który jak wynika z opowieści jest nie lada atrakcją. Rzeka jest piękna i momentami wymagająca. Niebieskie zimorodki wyglądające jak kolibry sprawiają, że można się poczuć jak w innej części świata - takiej tropikalnej. Trzeba mieć ze sobą zapas jedzenia i wody, do tego dochodzi brak zasięgu GSM.

"Spokojnego życia nie może mieć nikt, kto zanadto myśli o przedłużaniu go, kto zalicza długie życie do wielkich dóbr. Nad tym codziennie rozmyślaj, abyś mógł spokojnie porzucić życie, którego wielu tak kurczowo się chwyta i czepia, jak owi, których uniósł rwący prąd rzeki, czepiają się cierni i ostrych skał. Wielu nieszczęśników miota się pomiędzy obawą śmierci a udrękami życia: i nie chcą żyć, i umrzeć nie potrafią. A więc uprzyjemniaj sobie życie, odpędzając wszelki niepokój o nie. Żadne dobro nie cieszy posiadacza, jeżeli on w duszy nie jest przygotowany na straty. Ale też żadna strata nie jest  łatwiejsza do zniesienia niż taka, w której nie odczuwa się już braku rzeczy straconej."
L.A. Seneka 













poniedziałek, 28 lipca 2014

26.07.2014r. (sobota)

Tak na dobrą sprawę to ta historia ma swój początek już w maju. Przeglądając forum.transalpklub.pl trafiam na posta napisanego przez wilq.bb, dotyczącego sprzedaży biletu na Bornholm z pół ceny. Pierwsza moja myśl - biorę! Ale najpierw muszę ustalić szczegóły z Anulą. Jak się okazuje, nie muszę jej nawet namawiać na skorzystanie z tej oferty, to ona namawia mnie na wyjazd i zakup biletu "bierze na siebie" jako imieninowy prezent dla mnie. Szybki kontakt z Krzyśkiem oraz z panią z żeglugi i mimo chęci pojechania na Bornholm w długi czerwcowy weekend, najbliższy wolny termin to właśnie 26.07.2014r. - zapisuję się. Jest to dzień imienin Anulki, więc nie ma mnie z nią, ale świętujemy to na odległość.
25.07.2014r. po pracy pędzę do domu, żeby się zapakować i ruszyć przed siebie. Mimo trwającej od dwóch dni niepogody nie zmieniam planów i ruszam o godzinie 18:00 w lekkim, letnim deszczu. Stawiam na DK11, bo wiem, że będę jechał w nocy, bo pada, bo wydaje mi się najbezpieczniej mimo, że nie lubię jeździć nocą. Jadę w deszczu, przepisowo i czujnie. W Pile popełniam pierwszy błąd, bo przegapiam skręt na Koszalin i ląduję w...Wałczu. Niby można by naprawić ten "błąd" jadąc do Kołobrzegu drogą nr 163 ale zaraz zacznie się ściemniać i wolę z w/w powodów wrócić do "jedenastki". Bluzgam pod nosem, że gamoń jestem, ale zaraz wrzucam na luz, bo to w końcu przygoda ma być. Bez zbędnej napinki. Od Piły do Szczecinka nie pada. Miło. W Szczecinku przerwa na tankowanie i puszkę Coli. Zaczyna lać. Waham się czy zakładać kombinezon przeciwdeszczowy, bo mimo, że pada to jest ciepło. Czekam jeszcze przez chwilę na okno pogodowe i ruszam. Jest już ciemno. Plan na dzisiaj: dojechać za Koszalin i na wysokości Jamna przekimać się gdzieś w lesie. Jedzie się fatalnie, pada deszcz, jest ślisko i ciemno. Nagle z prawej strony wyskakuje sarna,
w momencie, w którym ją zauważam przed motocyklem, obraca się i ucieka (sarna - nie motocykl). Uff...to się nazywa być urodzonym pod szczęśliwą gwiazdą. Zwalniam, ciśnienie opada i dalej jadę przed siebie. Pusta droga, długie światła i znowu! Cała rodzina dzików wtargnęła na drogę kilka metrów przed przednim kołem. Wyhamowałem, adrenalina wali w łeb i myślę sobie, że do trzech razy sztuka.
Jadąc ul. Morską na DK11 przejeżdżam całą długość lasu wyszukując w ciemnościach odpowiedniego wjazdu. Las się kończy więc wjeżdżam na stacje benzynową po zimne piwo i konsultacje telefoniczną z bazą dotyczącą najdogodniejszego miejsca noclegowego. Wracam w kierunku Koszalina, odbijam
w drugą w prawo i już jestem w lesie. Z asfaltu droga do lasu wyglądała nieźle ale jak już w nią wjechałem do okazało się, że po przejechaniu 10m droga się urywa i wszystko jest przeorane przez ciężki sprzęt. Oceniam, że po opadach jakie miały miejsce w ostatnich godzinach nie ma szans, żebym to przejechał. Nic gorszego jak w środku nocy zakopać motocykl będąc w pojedynkę. Odbijam w lewo i lasem jadę wzdłuż DK11 wjeżdżając coraz głębiej w las. Ciężko uskuteczniać taki off w nocy, motocykl zawiesza się na korzeniu, dużo gałęzi, liści, błota... W końcu staję i szukam dogodnego miejsca na rozstawienie obozu. Tym razem za dom będzie robił DD Tarp o rozmiarach 3x3. Został zakupiony jakiś czas temu i teraz jest najlepszy czas na testy. (Mała i poręczna pałatka w pełni spełniła moje oczekiwania. Przetrwała burze i deszcz.) 



Las żyje. Mam wrażenie, że rozbiłem się w środku jakiegoś punktu zbornego zwierzyny leśnej. Ciągle jakiś zwierz przechodzi w bliskiej odległości. Nie widzę zwierząt - jedynie je słyszę. Najciekawszych wrażeń dźwiękowych dostarczają jednak żuki, bo one w liściach brzmią bardzo ciekawie. Wypijam piwo, budzik nastawiam na 05:30 i idę spać.
Wstaję chwilę po 05:00. Przeganiam dzika, który kręci się koło mojego obozu i zbieram się za pakowanie. O 7:00 z Kołobrzegu odpływa prom - muszę na niego zdążyć. Do przejechania mam jakieś 40km i w planie postój na stacji benzynowej na śniadanie i kawę. W momencie, w którym wyjeżdżam z lasu stwierdzam, że najbezpieczniej będzie zatrzymać się na kawę i tankowanie już w Kołobrzegu. Wjeżdżam do miasta, robi się dziwnie późno bo jest już 6:30. Ominąłem pierwszą stację, wjeżdżam na drugą  a ona jest czynna od 07:00 :/ Nic to, pędzę do portu. Ale halo! Gdzie ten port?! Zatrzymuje się, pytam przechodnia i okazuje się, że trochę się zapędziłem. Muszę się cofnąć i dalej dopytać, bo dojazd jest "skomplikowany". Jest to chyba czas na odpalenie nawigacji, bo czas leci i lepiej się nie spóźnić. Na prom trafiam przed 07:00. Od razu pakuję motocykl i miły pan z obsługi wręcza mi bilet.
Na pytanie skąd wie, że to mój bilet, odpowiada, że czekają już tylko na mnie.
Pierwszy raz płynę w taki "długi" rejs. Po wejściu na pokład, zamawiam kawę i idę się rozejrzeć po statku. Jak podaje Kołobrzeska Żegluga Pasażerska, płynę luksusowym katamaranem pasażerskim - Jantar. Wyprodukowano go w 1986 r.i gruntownie zmodernizowano w 2005 r. Myślę, że opis dotyczący "luksusu" tyczy się bardziej ubiegłego wieku, ale to tylko moje odczucie.


Ludzi sporo, są na każdym pokładzie. Zajmuję miejsce w korytarzu - tam nie ma nikogo, wiec jest jakoś przyjemniej. Otwieram książkę i się relaksuję. Po chwili jednak nachodzi mnie myśl: co z chorobą morską? Kiedy występuje? Czy mogę zachorować? Hmm.. Czas pokaże. No i rzeczywiście, zaczynam się czuć słabo. Trochę tak, jakbym był czymś struty. Idę się przewietrzyć. Wchodzę na górny pokład a tam, wszyscy siedzą i rzygają. Dzieci, dorośli...kiepski widok. Obsługa tylko odbiera od pasażerów pełne woreczki. Skupiam się na książce i na "mieszaniu" w żołądku. Po dwóch godzinach rejsu nastąpiła pełna aklimatyzacja. Swoją drogą zastanawiam się, czy z chorobą morską jest tak jak z aklimatyzacją w górach? Organizm "zapamiętuje", że był na wysokości i nawet po kilkuletniej nieobecności w górach pojawienie się w nich  nie powinno sprawić takich problemów jak za pierwszym razem.


Po prawie 5h docieram do Nexø na wybrzeżu Bornholmu. Swoją drogą pokonanie 100 km zajęło nam ponad 4,5h więc "luksusowy" katamaran pasażerski nie jest zbyt szybki. Opuszczam prom, przechodzę przez odprawę, której nie ma i na nabrzeżu czeka już na mnie mój motocykl. Pakuję się i ruszam w lewo. Dojeżdżam do plaży w Snogebæk, jem śniadanie, wyjmuję mapę, przepakowuję się i ruszam dalej. Na wszelki wypadek tankuję, bo przewodnik mówi, że obwód wyspy to 158 km i może mi zabraknąć paliwa.


Kieruję się do Rønne i dalej do Hasle oraz na północ do Allinge-Sandvig. Ponieważ mam niewiele ponad 5h na poznanie wyspy zakładam, że zwolnię tempo na jej wschodnim wybrzeżu. Będąc już na północy okazuje się, że do Nexø pozostaje jakieś 40 km, więc to 158 km, o których była mowa to obwód wyspy liczony wg. linii brzegowej a nie drogi. 





Następnie jadę do Gudhjem, gdzie w porcie ludzie bawią się na całego skacząc ze specjalnie przygotowanej konstrukcji na wielki balon znajdujący się na wodzie, na którym siedzi/leży człowiek. Dwóch śmiałków skacze i jeden wylatuje w powietrze. Czad! Widziałem już kiedyś filmiki w sieci
z takich zabaw, jednak nie wiem jak to się nazywa. Nie mniej jednak zabawa przednia - chętnie kiedyś bym spróbował. Następnie przez Svaneke kieruje się do Dueodde w poszukiwaniu smacznej rybki na obiad. Niestety oprócz wydm i plaży nie ma tam nic ciekawego - ryby również. Krążę jeszcze po wyspie różnymi bocznymi drogami, żeby zatrzymać się w wędzarni w Nexø. Próbuję wędzonej na ciepło makreli oraz tradycyjnego przysmaku bornholmskiego - wędzonego śledzia. Smaczne, ale bez szału. 


O 17:00 mam być w porcie, melduję się 15 min przed czasem. Pakuję motocykl, przechodzę przez odprawę (której nie ma) i zajmuje wygodne miejsce siedzące. Zakładam stopery i idę spać.
Po godzinie snu moce do mnie powróciły. Teraz zauważam, że wszyscy chodzą po statku jak pijani. Rzuca ludźmi na wszystkie strony - śmiesznie to wygląda. W drodze powrotnej pojęcie "choroby morskiej" w ogóle mnie nie dotyczy. Oprócz ogólnego zmęczenia czuję się super. Chwilę po 22:00 wpływamy do portu w Kołobrzegu. Znowu po opuszczeniu statku motocykl już na mnie czeka na nabrzeżu. Pakuję się i ruszam w stronę Koszalina. W Kołobrzegu trwa akurat Sunrise Festival. Powietrze pachnie perfumami, dziewczyny chyba biorą udział w konkursie na najkrótsze spódniczki
a panowie się prężą z butelkami alkoholu w rękach. Pełno policji, pozamykane drogi bez wyznaczonych objazdów, ale jest ciepło i nie pada. Wracam w las, w którym spędziłem poprzednią noc. Szukam jeszcze innego miejsca, żeby oddalić się od zwierząt, które broiły zeszłej nocy. Jadę w kierunku na Jamno, wjeżdżam w las w pierwszą drogę, której nie blokuje szlaban i jadę tak jakiś kilometr. Niestety nie znajduję dogodnego miejsca na biwak, więc wracam w miejsce już sprawdzone. Jest już po północy i mimo, że chciałem zatrzymać się dokładnie w tym samym miejscu co poprzednio nie trafiam tam. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło bo w nowym miejscu nie ma już tylu zwierząt.


Klasycznie zawieszam motocykl na pniu, chwilę się z nim mocuję, włącza się wentylator chłodzący maszynę i tylko szkoda, że mnie nie chłodzi... Rozbijam obóz, otwieram piwko, przeganiam dzika
i idę spać. W nocy jest burza i to dosłownie nade mną. Pałatka tak jak poprzedniej nocy nie daje się deszczowi, więc mam sucho. Budzę się o 6:30 i o 07:00 ruszam w kierunku Poznania. W domu jestem przed 11:00 gdzie czekają na mnie już moje dziewczyny i zimne piwka w lodówce.

Na zakończenie, zamiast cytatu utwór muzyczny ;)





wtorek, 20 sierpnia 2013

20.08.2013r. (wtorek)

Przyznać muszę, że nie do końca idzie mi prowadzenie tego bloga tak jak sobie to wymyśliłem. Mam problem z czasem. Trochę to głupi problem, ale jednak. Z drugiej strony zacząłem prowadzić nowy rytm dnia i chyba w głównej mierze do tego muszę się przyzwyczaić. No ale walczę, z małymi opóźnieniami i pominięciami niektórych wydarzeń w moim życiu, ale zawsze "coś" wynajdę.

Dwa tygodnie temu (niecałe) wybrałem się z moim kompanem Piterem na spływ Rurzycą. Góry, górami, ale że Piter jest zatwardziałym spływowiczem żal byłoby nie skorzystać z jego wiedzy i umiejętności. Za cel obraliśmy sobie Rezerwat Płytnica. Rzeka Rurzyca stanowi dopływ Gwdy i ma ok 25 km długości. W całości przepływa przez tereny leśne i to jest chyba jej największą zaletą.

Ruszyliśmy w piątek po pracy. Na początek pojechałem do Piotrka do Szamotuł, później pojechaliśmy po kajak i ruszyliśmy. Prognoza pogody jak przystało na nasze wyjazdy miała być do bani. Trochę też była bo kajak montowaliśmy już w deszczu, padało z resztą przez całą noc a rano nie mieliśmy pewności czy się wypogodzi. Ale jakoś mamy szczęście do tej pogody i ją odczarowujemy!


Na naszą bazę Piter wybrał miejsce pod nazwą Wrzosy. Jest to stanica leśna, do której dojeżdża się super szutrowymi drogami, kilka kilometrów od cywilizacji. Nawigacja GPS nie zna takiego miejsca,a jest na prawdę pięknie. Cisza, spokój i zapach lasu. Wrzosy leżą nad Jeziorem Krępsko Średnie i wszystkim bardzo to miejsce polecam.
Dzień pierwszy to cel bardzo ambitny: Przepłynąć przez pięć jezior i dopłynąć do źródła Rurzycy. Piter kiedyś podjął taką próbę, jednak nie udało mi się go zrealizować. Ambitnie ale realnie, pod względem, że o 10:00 będziemy już w kajaku na wodzie. Życie oczywiście zweryfikowało nasze plany i o 10:00 to jeszcze spaliśmy. Nie byliśmy na 100% pewni, że pogoda się nie popsuje, więc trochę celowo zwlekaliśmy z decyzją. Ruszyliśmy w końcu po 12:00 cały czas płynąc pod prąd. O ile na jeziorach płynie się jeszcze ok, o tyle na rzece były momenty, w których na prawdę musieliśmy się trochę napocić. 

Na początek przymiarka, czy kajak dobrze pod tyłkiem leży.


Moje skojarzenie z kajakiem jest takie, że przynajmniej dwa dni trzeba przeznaczyć na zgranie się zespołu. Jak się okazało byliśmy "szybką dwójką" i równo dawaliśmy przed siebie.



Piotrek jako organizator wyjazdu stanął na wysokości zadania pod każdym względem. W związku z doskonałym przygotowaniem na półmetku dnia - czyli u źródeł rzeki rozpaliliśmy grilla i wygrzaliśmy się w Słońcu. Zadowolony byłem na maxa i jak przystało na prawdziwego wegetarianina skusiłem się na kaszankę...palce lizać!


Posililiśmy się i trzeba było wracać. Raz jeszcze tyle, tylko że z prądem rzeki. Niby to ułatwienie ale mimo wszystko dystans do pokonania był dość spory. Dzień mnie zmęczył bardzo, ale i bardzo pozytywnie.


Drugi dzień to już czysta przyjemność i pełen relaks. Bo rzeką, przez jedno niewielkie jeziorko no i z prądem. Dopłynęliśmy do Gwdy, popłynęliśmy nią chwilę i spotkaliśmy się z rodzicami Piotra. Fajnie, że do nas przyjechali bo logistycznie nam bardzo pomogli. Mieliśmy drugi samochód, żeby móc wrócić do Wrzos po nasze auto. I tym optymistycznym akcentem nasz kolejny aktywny weekend zakończył się sukcesem.





Poniżej kilka zdjęć zapożyczonych z sieci, ale chciałbym Wam pokazać jak piękna jest to rzeka.

                                                 Żródło: globtroter.pila.pl

źródło: obiezyswiat.org

                                                        żródło: obiezyswiat.org

"...Udaj się w bezpieczne miejsce i ustawicznie rozpamiętuj, jak piękną byłoby rzeczą dopełnić życie jeszcze przed śmiercią, potem ze spokojem oczekiwać pozostałej części twojego czasu, a niczego dla siebie, skoro już masz szczęśliwe życie, które nie będzie szczęśliwsze, jeżeli dłuższe. Ach, kiedyż dożyjesz tej chwili, w której poznasz, że czas ciebie nie dotyczy, w której będziesz spokojny i cichy, bez troski o jutro u szczytu zadowolenia z siebie! Chciałbyś wiedzieć co czyni ludzi chciwymi przyszłości? Oto, że nikt nie odnalazł siebie."
L.A.Seneka 

czwartek, 8 sierpnia 2013

08.08.2013r. (czwartek)


...chyba czas coś napisać... bo już dawno wróciliśmy.


    Piszę tego posta już od kilku dni. Ciągle brak czasu, ciągle zasypiam nad nim. Może dzisiaj się uda.
        Zacznę od końca, bo tak chyba będzie najłatwiej.

Po byczeniu się w hamaku, na plaży z książką, zestawem ABC i super parasolem plażowym ruszyliśmy dalej. Plan na ten dzień zakładał zobaczenie Kotoru, Zatoki Kotorskiej i nocleg w Zatoce
w miejscowości Morinj.

Ale najpierw Kotor:




Kotor to miasto portowe u podnóży masywu Lovcen. Zatoka posiada wszystkie cechy norweskich fiordów i uważana jest za najdalej wysunięty fiord Europy.
Stare miasto jest niewielkie ale bardzo urocze. W różnych miejscach wiszą różne przedmioty. Jak nie parasolki, to "latające maszyny" czarownic. Tylko czarownicy nigdzie nie spotkaliśmy. Może wystarczyło wspiąć się na samą górę miasteczka - na zamek (?) Nie chcieliśmy tego sprawdzać bo:
a) było bardzo gorąco b) do zamku trzeba się wysoko wspinać c) wejście kosztowało 3 euro/os.  Ostatni argument przeważył szalę ;)


Oczywiście trochę się powspinaliśmy, pozaglądaliśmy ludziom do ogródków, przycupnęliśmy na zimnym piwku. No miło było i pięknie. Jednak dużo ludzi zamkniętych na małej przestrzeni, mi osobiście psuje trochę klimat. Nie lubię się przeciskać i nie lubię wchodzić ludziom w kadr - czasami jednak jest to nieuniknione.





Zobaczyliśmy to co zobaczyć chcieliśmy, pospacerowaliśmy po porcie i zdecydowaliśmy, że zamiast na kemping, jedziemy do Dubrovnika. Bo blisko, bo zaoszczędzimy jeden dzień, bo po nocy nad Zatoką Kotorską zwiedzanie Dubrovnika znowu przypadnie na południe, a temperatura ma znaczący wpływ na zwiedzanie.




Dubrovnik super! Śliczny. Wygląda jak scenografia filmowa. Oczywiście dużo ludzi, dużo Polaków
i nawet w lodziarni obsługa mówi po polsku. Jest pięknie, ale ustalamy, że szamiemy lody i jedziemy dalej. (Aaa...z tego miejsca pozdrawiam ceny w Dubrovniku.)



Jedziemy dalej. Przed siebie. W głowie mam informację od Siwego, że ciekawe miejsce w Chorwacji to Podgora. Jest tam super góra, na którą można wjechać i jest piękna panorama. My jednak po naszych górach, wiemy, że wyżej już nie wiedziemy i nie zależy nam na takiej atrakcji. Ale skoro dźwięczy mi w głowie nazwa miasteczka, to jedziemy tam na kemping. No i załamka. Kemping nijaki, cena za nocleg jak za dwie noce w Czarnogórze i w ogóle mało przyjemnie. Ale ok - zostajemy. 
Z trudem znajdujemy miejsce na namiot, rozkładamy się i idziemy na "promenadę" zobaczyć jaki klimat, bo w końcu zaoszczędziliśmy jeden dzień i następnego dnia moglibyśmy poplażować. 
W miasteczku urzędowym językiem, jest język polski. I to taki polski niefajny - nie podoba nam się. Plaża ma 3 m szerokości, więc zastanawiamy się, gdzie się wszyscy ludzie jutro pomieszczą. Wracamy do namiotu, rano się pakujemy i wyjeżdżamy. Finalnie nie płacimy za nocleg.


Jechaliśmy drogą nr 8, cały czas wzdłuż wybrzeża. Widoki piękne, asfalt równy i kręty. W niektórych miasteczkach zwalnialiśmy przez duże natężenie ruchu. Ale w końcu mamy chill i się nie śpieszymy. 
Jeszcze przed wyjazdem z Polski "wygooglałem" ciekawy camp przy drodze. No i okazało się, że był to super kemping! Miejsce wyjątkowe, bo kemping jest zatoką i tylko dla swoich pensjonariuszy. Jest jedna droga dojazdowa, parking no i zatoka oczywiście. 



(aaaaale nooooogi)


        Kolejny poranek. Przedostatni. Składanie sprzętu, ostatnia kąpiel w morzu i opuszczamy wybrzeże. Jedziemy przez Słowenię do Austrii. Słowenia piękna, wijemy się wśród winnic wąskimi drogami. W Austrii szukamy kempingu przy trasie. Na mapie jest, w rzeczywistości nie ma. Ale jesteśmy w Karyntii, dookoła góry więc miejsca na biwak pod dostatkiem. Wyjeżdżamy z małego miasteczka i jedziemy w górę. Wynajduję jakąś boczną drogę, w którą wjeżdżamy. Miejsce super! Duża polana, piękny widok, obok ambona. Rozbijamy się pod wielki dębem, a naszą miejscówkę nazywamy Hotel Pod Dębem. Śmieję, się że skoro jest dąb i ambona to pewnie są i dziki.... Rozbijamy namiot i zabieram się za gotowanie obiadu. Nagle przyjeżdża młody człowiek, który wyjaśnia nam, że tu są dziki, że przyjechała ekipa na polowanie i nie ma opcji, żebyśmy zostali. A wszystko już rozłożone, jeszcze się nawet jedzenie nie zdążyło zrobić do końca. Ale nie ma co. Zjemy i trzeba jechać. Dobrze, że Ana nie pije, bo ja już byłem po dwóch piwkach ;) 
Austriak wytłumaczył nam gdzie możemy się rozbić. Jedziemy w kierunku noclegu, ale znowu zauważam przesmyk między drzewami. Wjeżdżamy i decydujemy się zostać. To już ostatnia noc.

Bilans jest taki, że w sumie przejechaliśmy 4 000km. Omijaliśmy wszystkie drogi płatne i autostrady. Zrobiliśmy jedynie wyjątek w Austrii i za 8 euro kupiliśmy winietę, żeby szybciej być w Wałbrzychu.
Całą drogę średnie spalanie auta wynosiło 4,8l/100km jednak te Austriackie autostrady zmieniły statystyki i finalnie samochód spalił średnio 4,9l co przy oleju napędowym jest jeszcze bardziej satysfakcjonującym wynikiem. Cała droga poza autostradami była super. Jedynie w Czechach (następnym razem) warto zainwestować w winietę. 

Po powrocie ruszyłem do pracy. No i znowu rozpoczyna się kolejny (nowy) etap w moim życiu. Przepracowałem już prawie dwa tygodnie - jest super.

" Nikt nie żyje swobodniej, dalej od występku, ani bardziej nie czci dawnych obyczajów niż ten, kto wyrzekłszy się miasta ukochał lasy. Kto nie splamiony winą oddaje się wędrówkom wśród górskich szczytów, tego nie rozpromienia ani szał chciwości, ani zwodnicza łaska ludu, ani motłoch szlachetnym mężom niewierny, ani zgubna zawiść, ani nietrwała życzliwość; ten ani nie służy władzy, ani nie dąży do władzy polując na próżne zaszczyty lub złudne bogactwa, lecz wolny jest od nadziei i strachu; czarna trwająca nienawiść nie nęka go zębem nikczemnym; nie zna zbrodni rozsianych wśród miejskich tłumów, nie poczuwając się do winy nie trwoży się żadnym hałasem ani nie wygłasza kłamliwych mów; nie szuka schronienia jako bogacze pod dachem wspartym na tysiącu kolumn ani unosząc się pychą nie każe złocić stropu swojego domu; nie przelewa potoków krwi na ołtarzach ofiarnych ani setka śnieżnobiałych wołów obsypanych świętą mąką nie chyli dla niego swych karków pod jarzmem; lecz jest on panem pól i niewinny wędruje pod nieba szerokim przestworem".
L.A. Seneka



sobota, 20 lipca 2013

20.07.2013r. (sobota)


Plany są po to, żeby je zmieniać.

Nasze wakacje rozpoczęliśmy 12 lipca w piątek. Przyjechał do nas Barciu z Olciulką. Wieczór spędziliśmy przy butelce whisky i wesołym papierosku.
  

Rano zebraliśmy się do Lusówka, gdzie miło spędziliśmy czas do niedzieli. Zostawiliśmy Barcików na działce, a sami wróciliśmy do Poznania, żeby w poniedziałek wystartować z naszym tripem.


W poniedziałek dokończyliśmy tematy wyjazdowe i ruszyliśmy do Krakowa. Na noc zatrzymaliśmy się u Adka i we wtorek o 8:30 ruszyliśmy na południe. Plan na dzisiaj: jedziemy ile się da. Szybko czmychnęliśmy przez Słowację, Węgry, Serbię i na noc zatrzymaliśmy się w Chorwacji, przy jakimś starorzeczu na wysokości miejscowości Osijek. Miejsce przyjemne, pełne wędkarzy i co najważniejsze – darmowe.


Cel na kolejny dzień, to Czarnogóra i Park Durmitor. Przejazd przez stolicę Bośni i Hercegowiny i początek drogi M18 sprawia mi dużą frajdę. Droga od BiH zaczyna się kręcić coraz bardziej. Dochodzi do momentów, gdzie prędkość ograniczona jest do 10km/h, z boku widać kilkusetmetrowe urwisko a miejsca jest na jeden samochód – mimo że droga jest dwukierunkowa. W Bośni chyba najbardziej zaskoczyła mnie duża ilość meczetów...
Pod nami widać już rzekę Pivę oraz jezioro Pivsko.



Przejeżdżając przez dziesiątki tuneli wydrążonych w skale dojeżdżamy do „wioski na końcu świata”. Trsa położona jest na wysokości prawie 1500m n.p.m. Podjeżdżamy do niewielkiej restauracji, pytam czy można tu rozbić namiot i ile to kosztuje. Na hasło: „polaki nie płacą” nie możemy zrezygnować
z takiej okazji, zwłaszcza, że przeczuwamy, że nasz cel (Zablijak) jest miejscem komercyjnym
i z pewnością będzie drogi. Zostajemy na miejscu, płacimy tylko opłatę klimatyzacyjną w wysokości
1 euro/os. I rozbijamy się w świetnym miejscu z piękną panoramą. Noc na tej wysokości okazuję się dosyć zimna i temperatura oscyluje w okolicach kilku stopni powyżej zera.




Jeszcze w trakcie podróży Anula doczytuje w przewodniku informacje o lokalnym żarciu. Okazuje się, że (ponoć) najlepszy kajmak (gęsta śmietana) pochodzi właśnie z wioski, w której się zatrzymaliśmy. Nie mogę odpuścić okazji, żeby nie spróbować sztandarowego dania czarnogórskiego kaćamak. Jest to danie z sera i ziemniaków.


Ana decyduje się na cevapcici.


Moje danie, oprócz oryginalnego podania jest dosyć ciężką potrawą. Bardzo się najadłem ale na szczęście gospodarz poczęstował mnie 100ml rakij, więc poprawiło to moje samopoczucie.

Park Durmiotor jest naprawdę niesamowity, Wąskie i kręte drogi, piękne krajobrazy, wysokie przełęcze i...krowy.







Z Parku kierujemy się w stronę południa. Zahaczamy jeszcze o most nad rzeką Tarą, który jest zawieszony 150m nad jej nurtem.


W końcu przyszedł czas na plażing i relaksing. Ostatnio takie słodkie nicnierobienie miałem w 2006 roku razem z ekipą z BLIKa.
Ana błędnie wpisuje nazwę miejscowości w nawigację i dzięki temu znowu wjeżdżamy stormo w górę bardzo wąską drogą. Jest pięknie! Droga jest bardzo zniszczona i zaniedbana. Mijamy dużo opuszczonych domów, niektóre to prawdziwe wille. Pnąc się górami dojeżdżamy do przełęczy, z której widać już morze. Widok jest powalający bo do morza w pionie mamy ok 1000m. Zjeżdżamy w dół do Baru (miejscowości ;P ) i rozpoczynamy poszukiwania kempingu. Ustaliliśmy, że skoro mamy się tu na dłużej zatrzymać, to musimy znaleźć odpowiednie miejsce. Od znajomych dowiedzieliśmy się, że piaszczyste plaże zaczynają się od Budvy na południe, powyżej są tylko kamieniste. Zjechaliśmy kawałek wybrzeża, obejrzeliśmy kilka kempingów i plaż. Okazało się, że miejsce do którego trafiliśmy jako pierwsze, jest najlepsze. Mamy super kemping i super plażę. Cena za dwie osoby, namiot, samochód, prąd i taksę klimatyczną to niecałe 15 euro/dzień.



Relaksujemy się, odpoczywamy, jemy pinjur i ajvar, dużo warzyw i owoców a wszystko to zagryzamy podpłomykiem. Ci co mogą piją wino i piwo oraz nurkują.




"Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego czego nie zrobiłeś, niż tego co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj. Śnij. Odkrywaj."
Mark Twain